Wyszukiwarka wiadomości

2
3
4
[5]
7
8
9
10
11
12

Wiadomości Powsińskie - maj 2010

Z wizytą u pani Janiny Okrój – „Jarchy Normalnej” - Teresa Gałczyńska
Z ziemi egipskiej - Agata Krupińska
W Moskwie po katastrofie - Andrzej Melak
Katyń 2010 - Andrzej Melak
Krzyż Katyńskiej Prawdy - Teresa Gałczyńska
A dęby niech im szumią w Powsinie - Andrzej Melak
Scholanki księdza Józefa - Aleksandra Komosa
Z życia parafii - ks. Jan Świstak
Sprawozdanie z przebiegu prac konserwatorskich przy rzeźbie Pana Jezusa Do Grobu Pańskiego - Jerzy Szymczewski





Z wizytą u pani Janiny Okrój – „Jarchy Normalnej”


      W roku 600-lecia naszej parafii przypominamy historie rodzin „z życia wzięte”. Są to relacje ich najstarszych członków. Niech te okruchy wspomnień pozwolą ocalić od zapomnienia to, co pomaga w zachowywaniu ciągłości i tożsamości naszych rodzin. Każde takie spotkanie z moimi rozmówcami poprzedzone jest głęboką refleksją. Tym razem do owej refleksji skłoniły mnie moje osobiste przeżycia oraz treść artykułu „Z pamiętnika wolontariusza” (Wiadomości Powsińskie, luty 2010). W myśl słów jego autorki: „Może warto się zatrzymać. Życie toczy się zbyt szybko.... Może raz w miesiącu mogę odwiedzić kogoś z naszych samotnych, potrzebujących parafian”,  pojechałam odwiedzić moją sąsiadkę, panią Janinę Okrój z domu Zouner, ur. w 1926 r. w Powsinie.  Pani Janina (przydomek Jarcha Normalna) już od ponad dwóch lat jest pensjonariuszką Domu Ufnej Starości Sióstr Miłosierdzia Św. Wincentego a Paulo w Konstancinie-Jeziornie 1 przy ul. Broniewskiego 12.
      Od początku mieszka w tym samym schludnym pokoiku, dzieląc go już z drugą lokatorką. Na parapecie telewizor i radio, bardzo ważne łączniki ze światem, który został za oknem a światem, w którym żyją podopieczne sióstr zakonnych. Na stoliczku różaniec i książeczka do nabożeństwa, a poniżej Wiadomości Powsińskie, gazety, aktualny program TV i zeszyt do zapisywania różnych ważnych dat, wydarzeń i  myśli, które „zrazu przychodzą i zaraz gdzieś uciekają jakby na złość jaką”. Przy oknie w rogu zegar z wyraźnym cyferblatem, wspomagający przestrzeganie ściśle określonego, niemal rytualnego, rytmu dnia. Na ścianie -  nad łóżkiem - obraz Jezusa Miłosiernego z napisem „Jezu ufam Tobie”. To w tym kierunku, co jakiś czas, pani Janina zwraca swoje oczy załzawione ze wzruszenia. Tak już jest, że naszym szczerym rozmowom  towarzyszy zarówno śmiech jak i gorące łzy oraz przyjacielski uścisk rąk. A jest on tym mocniejszy kiedy obie wiemy, że czas mojej wizyty ma się ku końcowi.
      Pani Janino, skąd pochodzili Pani Rodzice? – Mama, Zofia Zouner (1903-1989) pochodziła z Kobiałków z Powsina, a jej rodzice czyli moi dziadkowie to Małgorzata Kobiałka (1857-1943) z domu Michalak z Wilanowa, która jako wdowa wyszła za Piotra Kobiałkę (1861-1942) z Powsina. Tata, Bogumił Zouner (1897-1984), pochodził ze Starej  Miłosnej.
      Rodzice w Powsinie brali ślub. Tu Pani urodziła się i została ochrzczona. W tym rodzinnym domu przeżyła Pani swoje dzieciństwo, młodość i dalsze długie lata aż do roku 2008, kiedy to przeniosła się Pani do domu opieki w Konstancinie - Tutaj mam dużo czasu na rozmyślania, za dużo. I wówczas sięgam pamięcią do różnych zdarzeń z mojego życia. To tak jakbym jakiś film oglądała albo śniła. Najmilsze wspomnienia mam ze wczesnego dzieciństwa, bo potem moje życie nie było już takie beztroskie. Miałam 13 lat jak wybuchła wojna. Dzięki Szczepanowi i Anieli Kobiałkom cała nasza rodzina znalazła na około półtora roku schronienie w szpitalu, prowadzonym przez siostry zakonne w Konstancinie. W zamian za to wykonywaliśmy wszystkie zlecone przez nie prace. Zachował się koń i wóz. Umożliwiało to uprawę ziemi, a każdy zebrany nawet najbardziej lichy plon, trafiał do szpitala i pośrednio do nas, jako ta łyżka codziennej strawy.  Było biednie ale w miarę bezpiecznie. Inni ludzie mieli o wiele gorzej. Z Powsina wysiedlono prawie wszystkie rodziny aż do skarpy (z Kabat nie wysiedlano). Docierały do nas informacje o zniszczeniach Warszawy i o strasznej tragedii Powstania Warszawskiego, ale jako kilkunastoletnia dziewczynka nie zdawałam sobie z tego sprawy. Byłam ze swoimi troskliwymi rodzicami i z siostrą. Czułam się bezpiecznie, a to było dla dziecka wówczas najważniejsze!
      Mówi Pani o rodzicach z wielką miłością i szacunkiem – Bo to byli niezwykli rodzice i niezwykli ludzie. Urodzili się głuchoniemymi, a w tamtych czasach z taką ułomnością  niełatwo było żyć. Ale na przekór wszystkiego i wszystkim żyli bardzo pracowicie i przykładnie, tworząc dom, w którym radości i jedzenia nikomu nie brakowało. Po wojnie  mama wróciła na krótko do swojej pracy na roli. Uprawiała kwiaty i warzywa, a potem „puściła” ziemię w dzierżawę. Tata, zarówno przed jak i po wojnie, był cenionym pracownikiem w warsztatach samochodowych na Solcu. Został za to odznaczony brązowym krzyżem zasługi. Jako ślusarz dobrze  zarabiał i przywoził z Warszawy takie wałówki, że na wsi zazdrościli. Umiał wiele urządzeń zaprojektować i wykonać. Z jego usług korzystali nie tylko najbliżsi sąsiedzi. Znał go Powsin i okolice, bo był dobrym fachowcem. Jako jeden z pierwszych w Powsinie zmienił dach naszego domu na mniej palny. Do dziś pamiętam płonące powsińskie domy kryte strzechą oraz przerażonych i bezsilnych wobec tego strasznego żywiołu ludzi. Najbardziej baliśmy się burz z piorunami, które wzniecały te wielkie pożary. Także iskrząca lokomotywa kolejki, która kursowała tuż przy naszych domach (na trasie od Piaseczna do Belwederu),  nierzadko się do tego przyczyniała.
      Naszego Tatę stać było na kupno roweru, więc jak się nie zmieścił do zatłoczonych wagoników wspomnianej kolejki, to jechał do pracy rowerem.
      Rodzicom zawdzięczam troskę o wychowanie religijne. Kościół był zawsze na pierwszym miejscu. Dobrze pamiętam swoją Komunię Świętą, a potem pełne i obowiązkowe uczestnictwo w niemal każdych uroczystościach. A jak się czekało na Wielkanoc czy Boże Narodzenie – a bo to jedzenie lepsze i ubranie odświętne, często nowe. Zaraz będzie maj, a za nim czerwiec – co to za piękne nabożeństwa, np. majowe przy kapliczkach pięknie przystrojonych. Słyszałam, że wy też spotykacie się na majowym nabożeństwie w Bielawie i na Zakamarku. A w październiku różaniec, codziennie się chodziło. Nikt nas do tego nie zmuszał. Kościół był tak blisko. Tam od dzieciństwa zanosiłam do naszej Mateńki Tęskniącej swoje wszystkie radości i smutki. Z Bogiem łatwiej było żyć. Rodzice dbali też o nasze wykształcenie.
      Dużo dobrego usłyszałam o pani tacie od pani Krystyny Kobiałki. Chwaliła jego uczynność i pomysłowość. Wspomniała Pani o swojej siostrze – Siostra Aniela (1930–2008) po skończeniu szkół wyszła za mąż za Kazimierza Ambroziaka z pobliskiego Habdzina. Pracowali w różnych instytucjach, w tym m.in. w ministerstwie, skąd razem wyjeżdżali na placówki dyplomatyczne do różnych krajów. Mieli dwoje dzieci: Elizę i Zbyszka. Mam tylko ich na świecie i chociaż moja siostra nie żyje, to szwagier z dziećmi dbają o mnie. Modlę się o ich zdrowie i trwanie w wierze. A wie Pani, wasza rodzina jest w mojej modlitwie zaraz po nich. O tak, zawsze na drugim miejscu, a dopiero potem modlę się za wielu innych, żyjących i zmarłych, których pamiętam, a z tą pamięcią coraz gorzej. Niech mi pani powie, co to się dzieje z człowiekiem na stare lata?
      Jeszcze nie jest źle z pani pamięcią. Dziękuję za modlitwę, dziękuję bardzo. Ja też pamiętam o modlitwie za wszystkich bliskich mojemu sercu. Pani Janino, jak dalej potoczyło się Pani życie? -  Ja nie mogłam zrobić takiej kariery jak moja siostra, bo z jednej strony rodzice potrzebujący opieki i wsparcia, a z drugiej moje wywichnięte przy urodzeniu biodra. To bardzo ograniczało i bolało, lecz ja  nigdy nie poddawałam się. Skończyłam siedem klas szkoły podstawowej i byłam z tego dumna. Na swoje utrzymanie pracowałam w pralniach sieci „Alba” w Warszawie (na Puławskiej,  przy Odyńca i przy Placu Unii Lubelskiej), pilnowałam dzieci, robiłam w polu i jako sprzedawczyni na warszawskich Bielanach w warzywniaku. Przy tej okazji i nasze warzywa sprzedałam. Pracowało się od świtu do nocy, stąd te „biodra powycierane” i palce powykręcane przez „isjasz”, ale  biedy nie było. Jak to się człowiek cieszył z każdego zarobionego grosika, a jak go oglądał na wszystkie strony przed wydaniem. Starczało, ale rozpusty nie było, oj nie było!
      Ale wyszła Pani za mąż – Co niedziela chodziło się na zabawy do remizy strażackiej. Zjeżdżali się tu młodzi ze wszystkich stron i zapoznawali. Często, gęsto wychodziły z tego małżeństwa. Mnie się nie udawało, przez co miałam długie panieństwo. Pracowałam w sklepie na Bielanach i tam poznałam swojego przyszłego męża - warszawiaka z ulicy Hożej.  Chodziliśmy siedem lat. Kiedy pobieraliśmy się, ja miałam już  30 lat. To późno jak na tamte czasy.  Dzieci nie mieliśmy. Mój mąż, Tadeusz Okrój (1927-1993), przydomek Normalny (często używał słowa normalnie), pracował w Warszawie w Przedsiębiorstwie Spedycji Krajowej na Ordona i w warsztatach samochodowych przy Placu Trzech Krzyży. Znał go cały Powsin, bo Tadzio był bardzo towarzyski i znany jako złota rączka. Drzwi się nie zamykały, każdy potrzebował jego pomocy, a robił przeważnie za darmo albo za coś, co czyniło go wesołym, a co nie uchodziło mojej uwadze i reakcji! A na swój język nie narzekałam! Wtedy to dostawało mu się, aż jego ukochane pieski (najpierw Żolka a potem Michał) kuliły się w kącie i patrzyły na mnie litościwie i przepraszająco za swego pana. Lubiłam Tadzia, bo był mądrym człowiekiem – nie gapą, nie gapą! Niech go Bóg ma w swojej opiece. A jaki miał pogrzeb, wcale się nie mówi, to nie pojęcie jakie, tyle ludzi przyszło... (płacz).
      Wiele osób tak wspomina pani męża. Np. pan Edward Milewski – „O, Tadzio Normalny był wspaniałym, uczynnym człowiekiem. Nigdy nie odmówił w potrzebie, a jego złota rączka każdemu się przydała. A przy tym wesoły i dowcipny. Fajny chłop”. Jednym słowem byliście Państwo bardzo otwarci na ludzi. Panią od tej strony poznałam osobiście, szczera i gościnna – To mi zostało z czasów dzieciństwa i rodzinnego domu. Przyjeżdżało do nas mnóstwo ludzi głuchoniemych z Warszawy. Z porozumiewaniem się nie było problemu, bo znałam język migowy.  Przez to miałam więcej wiedzy, którą dzieliłam się ze swoimi koleżankami z Powsina, które często przychodziły na wspomniane tacine wałówki, przywożone z miasta.
      Pamięta Pani koleżanki i kolegów z tamtych lat – Oj, nie wiem czy wszystkich wymienię, ale spróbuję: Janka Nowakowa, Krystyna Dąbrowska, Gabriela Kłos, Helena Pakuła, Krystyna Kosycarz, Lodzia Rawska, Krystyna Kobiałka, Karola Milewska, Zofia (Czarna Zocha z domu Szymaniak) i jej mąż Józef Lechman z Warszawy. Sporo z nich nie żyje. Były to inne czasy. Inne, bo bardziej ludzkie. Każdy miał trochę pola, pracował w pocie czoła i żył. Ludzie sobie nawzajem pomagali, a to, co się teraz porobiło, przechodzi ludzkie pojęcie! Patrz pani, domy bogate, ale ani radości ani dzieci w nich nie ma. Ludzie Boga się nie boją, krzyże wyrzucają. Młodzi ślubu nie biorą, bo nie mają za co rodziny założyć. Bezrobocie coraz większe, a Polskę się wyprzedaje. Przecież tyle ludzi za nią zginęło. Mamy taki cmentarz w Powsinie, tablice na ulicach Warszawy. Ja wszystko wiem, ja słucham Radia Maryja i powiedz pani, co tą Polską będzie, co to będzie... (płacz).
      Myśli Pani o Polsce, a o swoim kochanym Powsinie? – Często myślę, jak ten mój dom – tam została palma, niech ją pani sobie weźmie. Ogród, pewnie już warzyw nie sadzą? A łabędzie wróciły na jezioro, a czaple, kaczki......? Zawsze przypływały po chleb, żebraki jedne. Wystarczyło tylko zawołać: pyli, pyli, pyli, a ścigały się jak małe statki – pamięta pani.
Podobno dużo ludzi poumierało. Słyszałam, że księża pozmieniali się, a jak ci nowi? Ks. Bogdan  Jaworek, pyta o mnie? Zawsze mnie odwiedzał, odkąd nie mogłam chodzić do kościoła – wyspowiadał, porozmawiał i pocieszył. Powsin nie zapomina o mnie. Bernadka Milewska przywozi mi na święta paczki z Caritas-u. Janka Nowakowa za każdym razem wspomina o wielkich przygotowaniach do 600-lecia naszej parafii (np. Matkę Bożą zabezpieczyli przed złodziejami, kościół remontują i malują, pomnik jakiegoś rycerza stawiać mają). 
      Żebym tak mogła przyjechać do mojej Matuchny Najświętszej. Tak za nią tęsknię (po policzkach Pani Janiny spłynęły łzy). Niech mi pani zaśpiewa tę swoją  piosenkę, którą śpiewałyśmy razem, no tę:  Ja kocham Powsin mój.
Nie płaczemy pani Janino, bo trzeba ją zaśpiewać radośnie:
Ja kocham Powsin mój
Tę Małą Ojczyznę
I ojców pracy znój
Ich wielką spuściznę.
........
Kochajmy Powsin nasz
Te pola łąki las
To miejsce na Ziemi
Pomiędzy swoimi.

Ja wylądowałam tutaj i chyba już do swojego domu nie wrócę, a byłam takim włóczykijem! A to u Kapelusiaków a to u Kobiałków... Wszyscy mnie za mądralę mieli: mówisz na migi, ubierasz się jak warszawianka, do wiary przywołujesz, uwagę zwracasz na zachowanie rodziców i dzieci... Bywało tak, że dzieci mówiły: Mamusiu idziemy do pani Normalnej na Przyczółkową 80. I wie pani, ja tu w tym domu jestem jedna, jedna normalna...
Pani Janino kochana, dziękuję za dobre sąsiedztwo, okraszane miłymi pogawędkami w naszych domach, czy tak zwyczajnie przy płocie, i dedykuję Pani ten wiersz:

Dobre wspomnienie (Janinie Okrój)

Został ogród 
mieniony porami roku
i wapnem bielona chata,
co tonie w zadumie o zmroku,
a w niej, tak jak dawniej,
makaty, obrazy, zdjęcia,
krzyżyk, różaniec na stole,
to wszystko z Matką Tęskniącą
na straży historii pokoleń,
tyle chwil nieuchwytnych
minęło, jak oka mgnienie,
wracam do nich myślami
po dobre, sąsiedzkie
wspomnienie.   


Teresa Gałczyńska

powrót na górę strony

Z ziemi egipskiej


Nuweiba, 21 kwietnia 2010 r.- środa

       Już od soboty jesteśmy przymusowo w Egipcie w Nuweibie – maleńkim miasteczku nad brzegiem Morza Czerwonego. W hotelu Regina mieliśmy w zasadzie spędzić jedną noc, bowiem nocą z piątku na sobotę pielgrzymowaliśmy na Górę Synaj – górę gdzie zgodnie z tradycją Mojżesz otrzymał tablice z 10 przykazaniami. W zasadzie wprost po powrocie z tej wędrówki mieliśmy się spakować i odlecieć do Polski. Jednak nasze plany są niczym wobec planów Bożych, i tak już od kilku dni „przymusowo” opalamy się i korzystamy z uroków tego gorącego kraju. A wszystko za sprawa wulkanu, o którym mało kto z nas, a może i nikt nie słyszał. Wielu z nas z dnia na dzień musiało zmienić swoje plany życiowe, nie mogliśmy uczestniczyć w życiu naszych bliskich – przepadły spotkania, dotyczące przygotowań dzieci do I Komunii Św., ktoś nie mógł uczestniczyć w zebraniach szkolnych, inni nie mogli po prostu przygotować dzieci do szkoły, a dzieci tęsknią. Jeszcze inni musieli zmienić swoje plany zawodowe, wziąć przymusowe urlopy - wielu z nas nie wie, jak się będą na to zapatrywać nasi pracodawcy. Nie mogliśmy także uczestniczyć w pogrzebach naszych bliskich, którzy zmarli podczas naszej nieobecności. Najgorsza jednak była obawa i brak pewności, jak szybko uda się nam powrócić do domu, ponieważ rokowania nie były optymistyczne – dodatkowo nie pomagała nam świadomość, że nasi bliscy bardzo niepokoją się o nasz los – czy mamy dach nad głowa, czy mamy co jeść, czy nie koczujemy gdzieś na lotnisku.
       Również nie udało się nam powrócić na czas, aby uczestniczyć w pożegnaniu i pogrzebie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki oraz pozostałych ofiar katastrofy pod Smoleńskiem. Mogliśmy jedynie duchowo uczestniczyć w tych uroczystościach, a także oglądać je w TV Polonia, o ile w hotelach ten kanał był odbierany – co niestety nie zawsze było możliwe. Tak się złożyło, że wiadomość o tym tragicznym wypadku otrzymaliśmy w momencie, gdy zdawaliśmy bagaże, przygotowując się do wylotu do Ziemi Świętej. Strach, niedowierzanie, telefony do domu, bo może to jedynie plotka – niestety jednak prawda. Tak więc już na początku naszej pielgrzymki widać było, że nie będzie to standardowy, przeciętny wyjazd. Cały czas modliliśmy się za ofiary tej katastrofy i ich rodziny.
       Trudny początek, ale i nieoczekiwane zakończenie naszej pielgrzymki  – co prawda siedzę w słoneczny piękny dzień w pobliżu plaży i spoglądam na turkusowe Morze  Czerwone i palmy – ale jakoś trudno się w pełni z tego widoku radować, bo przecież wciąż gdzieś podświadomie pojawia się myśl – kiedy wrócimy, kiedy do Polski.  Ale cóż można zrobić, jedynie czekać i cieszyć się, że nie koczujemy gdzieś na lotnisku, ale możemy wypoczywać w całkiem niezłych warunkach. Muszę przyznać, że biuro podróży Patron  i nasz przewodnik, franciszkanin Ojciec Tomasz, stanęli na wysokości zadania i wszystko było zorganizowane bez zarzutu. Żartujemy sobie, że podobnie jak Izraelici, pozostajemy w niewoli egipskiej, mamy jedynie nadzieję, że nie będzie to 40 lat – szukamy więc nowego Mojżesza, aby nas stąd jak najszybciej wyprowadził. Trzeba powiedzieć, że takie wydarzenie bardzo uczy nas miłości do ojczyzny. Może to brzmi nieco górnolotnie, ale wszyscy to odczuwali w ten sposób – naszym marzeniem było wrócić jak najszybciej do kraju.        Na szczęście dziś (środa) pojawiło się światełko w tunelu – niebo nad Polską zostało otwarte zarówno dla lotów jak i lądowań na terenie kraju, i że w pierwszej kolejności będą odlatywały czartery – jest więc szansa, że wkrótce będziemy w Polsce.
       Wróćmy jednak do naszej pielgrzymki po Ziemi Świętej – tak się składa, że odwiedziłam te, z jednej strony cudowne miejsca, a drugiej bardzo trudne z punktu widzenia codziennego życia, dokładnie 10 lat temu, podczas pielgrzymki parafialnej w 2000 r. Można powiedzieć, że w niektórych miejscach czas się zatrzymał i niewiele się zmieniło, natomiast w innych nastąpiły zmiany radykalne. Betlejem – miejsce narodzenie Chrystusa - to obecnie miasto otoczone wysokim murem, swego rodzaju współczesne Alcatraz, więzienie dla jego mieszkańców. Do miasta wjeżdża się przez gigantyczną, rozsuwaną bramę, strzeżoną przez uzbrojonych Izraelczyków – czasem Beduinów z pochodzenia. Wjazd i wyjazd do miasta jest bardzo utrudniony, nigdy nie wiadomo kiedy i dlaczego może być uniemożliwiony. My tego również doświadczyliśmy: próbowaliśmy rano wyjechać z Betlejem, jednak nie było to możliwe, zatrzymano nas przed bramą, a przy próbie jakiejś negocjacji zobaczyliśmy jedynie skierowane na nas karabiny. Jeszcze metr i chyba bez wahania by strzelili. Musieliśmy szukać innego miejsca wyjazdu z Betlejem – objechaliśmy całe miasto, nie mając pewności, czy tam nas przepuszczą. Na przejściu, które z trudem znaleźliśmy, młodzi, 18-19 letni żołnierze z karabinami przeszli się po autokarze, sprawdzając nasze paszporty, ale na szczęście nas przepuścili. Wyobraźcie sobie, że tak wygląda codzienne przejście Palestyńczyków z Betlejem do pracy w Jerozolimie – nigdy nie wiedzą czy będą przepuszczeni. Jest to bardzo upokarzające. Izraelczycy twierdzą, że musieli wybudować taki mur, żeby bronić się przed atakami Palestyńczyków. Moim zdaniem, po tym, co tam widziałam, nie wydaje mi się, aby to było dobre rozwiązanie – to jedynie kreuje przemoc i podgrzewa nastroje – sami tego doświadczyliśmy. W związku z tym bardzo trudno żyje się w Betlejem, szczególnie trudno chrześcijanom, którzy kiedyś dominowali w mieście, a obecnie stanowią niewielki odsetek. Betlejem - kolebka chrześcijaństwa - to obecnie miasto muzułmańskie. Mur spowodował ograniczenie turystyki, negatywnie wpłynął na rozwój gospodarczy tych terenów. Chrześcijanie nie widza tam perspektyw dla siebie, szczególnie że czasem są jak między młotem i kowadłem, próbując żyć pokojowo pomiędzy muzułmanami i Żydami. A jednak jest to wspaniałe miejsce, bo przecież to miejsce narodzenia Chrystusa! To było wspaniałe uczucie, kiedy wieczorem mogliśmy spokojnie, bez pośpiechu, ucałować gwiazdę, usytuowaną w miejscu, gdzie dzieciątko Jezus przyszło na świat, pomodlić się i zaśpiewać kolędy. Choć szczerze powiem, że czułam się nieco dziwnie, śpiewając kolędy i radując się z możliwości pobytu w grocie betlejemskiej, jednocześnie wspominając śmierć wielu Polaków, w tym Stefana Melaka, brata mojego kolegi z chóru - Andrzeja Melaka, którego miałam okazję poznać w czasie parafialnej pielgrzymki na dawne Kresy Wschodnie. Stefan Melak niedawno napisał dla Wiadomości Powsińskich dwa bardzo ciekawe artykuły, dotyczące zbrodni katyńskiej. Był to temat, któremu w zasadzie poświęcił swoje życie.
       Po Betlejem zobaczyliśmy Jerozolimę. Znajdują się tam miejsca najważniejsze dla chrześcijan: Wieczernik, Góra Oliwna, Bazylika Grobu Bożego, miejsce Wniebowstąpienia Chrystusa. Odprawiając drogę krzyżową, stawialiśmy nasze stopy w miejscach, po których stąpał Chrystus, gdzie upadał i gdzie powstawał. Wszędzie tłumy ludzi, krzyk, hałas, jeden wielki bazar – trudno się skupić, trudno się modlić. Ale przecież Chrystus właśnie w takich warunkach pokonywał drogę na Golgotę. Nie jest to droga krzyżowa, do jakiej przyzwyczailiśmy się w Polsce, w kościele, w ciszy i skupieniu – ale warto tego doświadczyć, by  potem lepiej rozumieć zapisy Ewangelii. Na IV stacji drogi krzyżowej – akcent polski: wspaniały tryptyk, dzieło polskich artystów, przedstawiający Matkę Bożą Częstochowską, trzymającą przed sobą zamiast dzieciątka Hostię Św. – coś wspaniałego. Potem doświadczamy mieszanki uczuć – smutek i radość. Smutek, bo Golgota i niewyobrażalne cierpienia Chrystusa. Radość, bo Chrystus zmartwychwstał, bo grób jest pusty. Kolejne dni przynoszą nowe doświadczenia – wielkie wzruszenie w Kanie Galilejskiej, gdzie 8 par małżeńskich, w tym moi rodzice, odnowiło swoje przyrzeczenia małżeńskie. Wcześniej Eucharystia w Nazarecie, mieście dzieciństwa Pana Jezusa. Rejs po Jeziorze Galilejskim również dostarczył nam mnóstwo emocji. Mamy łzy w oczach, kiedy załoga statku składa nam kondolencje w związku z katastrofą i wita nas Mazurkiem Dąbrowskiego i wciągnięciem na maszt narodowej flagi Polski. Oglądamy miejsca, po których wędrował i nauczał Chrystus: Tabga – kościół Rozmnożenia Chleba i Ryb, kościół Prymatu, gdzie Chrystus ustanowił św. Piotra zwierzchnikiem Kościoła Katolickiego. Uczestniczymy w Eucharystii na Górze Błogosławieństw, modlimy się i podziwiamy wspaniałe widoki okolic Jeziora Galilejskiego. Po uczcie duchowej nadchodzi czas na pokrzepienie ciała – próbujemy ryby św. Piotra, miejscowego przysmaku. Mieliśmy też okazję odnowić przyrzeczenia chrztu św. nad rzeką Jordan – uczyniliśmy to pomiędzy tłumem innych pielgrzymów z różnych wyznań.
Odwiedziliśmy również Betanię, miasto Marii, Marty i Łazarza, którego Chrystus wskrzesił z martwych. Na koniec kilka godzin wypoczynku nad Morzem Martwym i nocne wejście na Górę Synaj. Niestety, podczas zejścia z góry, jedna z uczestniczek pielgrzymki doznaje kontuzji nogi – jak się później okazuje jest to zwichnięcie i konieczne będzie założenie gipsu. Rankiem po zejściu z Góry Synaj uczestniczymy w Eucharystii tuż pod Klasztorem św. Katarzyny, gdzie znajduje się słynny krzew gorejący. I tu powinnam w zasadzie zakończyć to sprawozdanie zdaniem, że jeszcze tego samego dnia powróciliśmy do kraju – ale niestety nie…  Siedzę na plaży, kończę ten tekst i mam nadzieję, że przed sobotą stąd wyjedziemy. Każdy dzień przynosi nowe zaskoczenia – kończą się komunikanty, podczas codziennej Eucharystii spożywamy już jedynie niewielkie cząstki – jeśli zostaniemy dłużej, to prawdopodobnie będziemy używać macy, podobnie jak Chrystus przed wiekami.
       Na szczęście przed chwilą otrzymaliśmy informacje, że ruszyły czartery, więc może jeszcze dziś uda nam się wrócić do domu. Oby tak było, bo inaczej będę musiała zmienić zakończenie…

P.S. Niestety, nie udało nam się powrócić do domu w środę. Wróciliśmy do Polski w piątek 23.04. br. o 12.30.
 
Agata Krupińska




W Moskwie po katastrofie
 

       Wiadomość o katastrofie prezydenckiego samolotu dotarła do mnie z radia. Jechałem właśnie do Siedlec na uroczystości Katyńskie. Krótki komunikat poraził mnie. Jak to możliwe, czy to nie sen, ułuda? Przerwałem podróż i usiłowałem połączyć się telefonicznie z bratem - Stefanem. Nadaremnie. Zawsze utrzymywał swe wyjazdy do końca w tajemnicy. Każdy następny komunikat nie pozostawiał złudzeń - był tragiczniejszy.
       Natychmiast zapisałem się na wyjazd do Moskwy w celu identyfikacji brata. O 15:00 byłem na miejscu, blisko lotniska. Tu opieka psychologów, pobieranie próbek DNA i oczekiwanie na wylot, które się przedłużało. Ratownicy medyczni, koordynatorzy wyjazdu, apelują o to, by nie wyjeżdżać pochopnie, bo stan ciał po takich wypadkach, ich widok, jest nie do zniesienia. Część rezygnuje, ja, wraz z kuzynem i siostrzenicą, lecimy. Odlot o 20:00. Lądowanie w Moskwie o tej samej godzinie (różnica czasu). Zakwaterowani zostaliśmy w hotelu Renesans. Po krótkim śnie podział na grupy i wyjazd do instytutu, gdzie znajdują się ciała. Prace prowadzą Rosjanie. Są tłumacze, ze strony polskiej koordynują: pani Kopacz, Minister Zdrowia oraz pan Arabski i kilkunastu konsulów. Denerwujące są pomyłki na listach osób, które przyleciały. To wprowadza zdenerwowanie i złą atmosferę. Śledczy – kobieta - spisuje moje personalia. Podaję charakterystykę brata, pokazuję jego powiększone zdjęcie, opisuję kilkuletni, posklejany plastrami telefon, który miał przy sobie, przypuszczalny ubiór. Widzę, jak przysłuchująca się naszej rozmowie ratownik – kobieta – powtarza: nr 139. Po kilku godzinach zeznań umawiamy się na dzień następny. Rosjanie nie mają jeszcze przygotowanych ciał i dokumentacji.
       Następnego dnia są już polscy śledczy i lekarze. Praca idzie dużo sprawniej. Zaczynamy od zdjęć przedmiotów znalezionych przy ofiarach. Ogromna radość, jest ślad – telefon.  Następny śledczy rozpoczyna spisywać zeznania i po kilku godzinach ulga: na okazanych, zrobionych po katastrofie zdjęciach, rozpoznałem brata. Przyniesiono nam do rozpoznania telefon. Był naładowany, ale nie znałem numeru PIN. Zadzwoniłem więc do Polski i kuzyn po godzinie podał instrukcję, jak uruchomić aparat. Znalazłem swoje rozmowy. Śledczy zapisał wszystko i okazano mi ciało. Było już po sekcji. Polski patolog pokazał mi brata, pokazał także ubranie. To był Stefan.
       Żądam więc oddania mi jego osobistych rzeczy i świadectwa zgonu. Wtedy niespodziewany cios. Ktoś przed mną jakoby w Stefanie rozpoznał swego ojca -  generała. Proszę o kontakt  z tą osobą. Koordynatorzy twierdzą, że już wyjechał. Całkowicie załamany i przybity zdaję sobie sprawę, że wrócę z niczym. Już w hotelu, przypadkiem patrzę na tablicę ogłoszeń i widzę nazwisko tej osoby, która rzekomo wyjechała już w poniedziałek. Natychmiast interweniuję u konsula, mamy połączenie z panią Kopacz i rosyjskim śledczym. Wracam do instytutu, spotykam tam syna generała, który mówi mi, że absolutnie nie twierdził, że w Stefanie rozpoznał ojca, że to błąd Rosjan. Wreszcie otrzymałem świadectwo śmierci brata, jego drobiazgi -  byłem szczęśliwy. Inni bliscy poznawali swych ojców, mężów po fragmentach ciał i też byli szczęśliwi. Rosjanie pracując z Polakami otrzymali niezapomnianą szkołę, jak powinny wyglądać procedury. Po nieprzespanej nocy wyjazd na lotnisko, kontrola i wylot do Warszawy. Tu przejmujące powitanie ofiar, powracających do Ojczyzny i powtarzające się wciąż pytanie, czy to tylko wypadek.

Andrzej Melak
 



Katyń 2010


Z ziemi polskiej w ostatnią swą drogę
Wyruszyli, by uczcić Ich,
Polski córy i Polski synowie,
bo o zbrodni nie mówił dotąd nikt.
To w Katyniu lat temu siedemdziesiąt
zginął z sowieckiej ręki Polski kwiat,
By straszliwy tyran i ciemiężca
na ich trupach budował własny świat.
Pamięć o Nich została zgładzona,
świat nie wiedział o zbrodni nic.
Teraz nową tragedią ożywiona
jak Feniks z popiołów wróciła dziś.  
My wierzymy, że śmierci przesłanie
wyda wielki prawdy kwiat,
A kłamstwa wciąż powtarzane
raz na zawsze oddali w siną dal.
Wielki Dobry Przenajświętszy Boże
do swego serca przygarnij Ich,
By Ojczyzna osierocona 
Twe nauki  zapominane znowu wcielała w czyn.

Andrzej Melak
(wiersz napisany w samolocie w drodze do Moskwy)




Krzyż Katyńskiej Prawdy


W hołdzie pamięci Ofiarom zbrodni katyńskiej - kwiecień 1940
oraz Ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem - kwiecień 2010


Wołanie prawdy latami błądziło
wśród mgieł i mokradeł katyńskiego lasu.
Pamięć potomnych nocami budziło
Nieme łkanie wiatru, minionego czasu.
Koło historii w bolesnym swym akcie
Męczeńską krwią, co daje posiew nowy,
Rozegrało dramat na smoleńskim trakcie
Ku czci poległym od strzałów w tył głowy.
Tam Ojczyzna nasza po raz wtóry
Traci wybitnych Synów i szlachetne Córy.
Panie, który słyszysz
Nasz żałobny lament, co rozlega się wkoło,
Panie, który widzisz jak
Przed Katyńską Prawdą świat pochyla czoło,
Zanosimy do Ciebie przemożne błaganie –
Wyprowadź z tego krzyża wielkie dobro,
Miłosierny Panie!

Teresa Gałczyńska
(10 kwietnia 2010)




A dęby niech im szumią w Powsinie

 
       W tym roku mija siedemdziesiąt lat od dni, gdy Sowieci strzałem w tył głowy, bez sądu, wymordowali polskich jeńców wojennych - elitę narodu polskiego. Ofiary ludobójstwa chcemy upamiętnić i w Powsinie, sadząc Dęby Pamięci pięciu pomordowanym, a na cmentarnym murze osadzając poświęconą im płytę pamięci.
       Dęby Pamięci zostaną posadzone wzdłuż ulicy przy cmentarzu Powstańców Warszawy. Tam również stanie obelisk z nazwiskami polskich jeńców pomordowanych przez NKWD w kwietniu i maju 1940 r. W uroczystościach uczestniczyć będą poczty sztandarowe wojska i policji. Będzie też okolicznościowa wystawa i prelekcja poświęcona kulisom zbrodni.
       Uroczystość odbędzie się w niedzielę 9 maja. Rozpocznie ją Msza św. w intencji pomordowanych o godz. 12.00 w kościele p.w. św. Elżbiety w Powsinie. Upamiętnimy następujące ofiary zbrodni NKWD:
•    kapelana W.P. maj. Józefa Kacprzaka, uczestnika wojny 1920 r., wikariusza w Powsinie,
•    starszego przodownika Policji Mariana Mazińskiego, uczestnika wojny 1920 r.,
•    ppor. piechoty Jerzego Żaboklickiego, mieszkańca Wilanowa,
•    porucznika Stefana Latoszka z Powsina,
•    porucznika Bronisława Wasiewicza, uczestnika obrony Lwowa 1918 r., wojny 1920 r., Powstania Śląskiego 1921 r., leśniczego lasów Kabackich.

Krąg Pamięci Narodowej
Andrzej Melak




Scholanki księdza Józefa

 
       Dnia 9 kwietnia dawna „schola” spotkała się w starej plebanii (obecnie mieści się tam Dom Kultury). Pomysł ten, tak spontanicznie, z potrzeby serca, narodził się na wycieczce do Czech, o której pisałam w poprzednim numerze Wiadomości Powsińskich. Właśnie w tej grupie wycieczkowiczów, zwanej grupą „30+”, znalazły się osoby, które były kiedyś „scholankami”.
       Po niemal trzydziestu latach zjawiły się licznie prawie wszystkie dziewczęta, z wyjątkiem Bernadety, której praca zawodowa stanęła na przeszkodzie. Oczywiście w tym tak ważnym wydarzeniu nie mógł nie wziąć udziału ks. Józef Łazicki, były proboszcz powsińskiej parafii. To przecież on był inicjatorem powstania „scholi” - razem z siostrą Eweliną ze zgromadzenia karmelitanek stworzył ten zespół, który utrzymuje do dziś wzajemne kontakty.
       Jak to jest możliwe, że wszystkie jesteśmy tak ze sobą zżyte, że tak ciepło wspominamy i dobrze pamiętamy ten czas? Odpowiedź jest prosta. To dzięki tym ludziom – ks. Józefowi i s. Ewelinie, którym należą się słowa wdzięczności za takie ukształtowanie naszych osobowości. Miałyśmy wówczas po kilkanaście lat. Oni potrafili przekazać nam te wartości, na które składa się kultura osobista człowieka zachowującego przykazania Boże.
       Ale wróćmy do spotkania, a właściwie do historycznego wydarzenia, jakie miało miejsce tego dnia w murach starej plebanii. Tu w gościnnym pokoju z niecierpliwością oczekiwałyśmy przybycia ks. Łazickiego. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł ks. Józef. Przywitałyśmy go pieśnią „Bądź pozdrowiony Gościu nasz…” Bożenka, jedna ze scholanek, w imieniu nas wszystkich zwróciła się do przybyłego: „Witamy księdza Prałata w dawnych progach plebanii. Jest nam niezmiernie miło i radośnie Gościć księdza.” I wręczyła mu kwiaty. W niejednym oku zakręciła się łza przy powitaniu z księdzem Józefem.
Następnie każda z nas z osobna przedstawiała się, przypominając po tylu latach swoją osobę. Przyznam, że ze strony księdza nie zabrakło miłych komentarzy, po których poczułyśmy się odmłodzone. Dyrektor Domu Kultury, obecny gospodarz budynku, oprowadził ks. Łazickiego po obiekcie, podkreślając, że będzie się starał przywrócić pierwotny wygląd wnętrza sprzed około stu lat.
       Po krótkich chwilach wspomnień i refleksji poprosiłyśmy miłych gości na poczęstunek. W naszym gronie nie zabrakło też obecnego Proboszcza, ks. Lecha Sitka. Przy wspólnym stole odmówiliśmy modlitwę przed posiłkiem, a następnie zaczęły się rozmowy, wspominanie tego wszystkiego, co już było, a zarazem czegoś wspaniałego, pięknego i dobrego, co miało miejsce i swój początek właśnie tu, w tej starej plebanii.
       Dla nas jest to szczególne, wyjątkowe i bliskie naszemu sercu miejsce. Minione lata powróciły jak sen na jawie. A dowodem tego były przyniesione przez Marynię i Bożenkę zdjęcia. Biało-czarne fotografie dopełniły wspomnień. Obecny Proboszcz, ks. Sitek, z zainteresowaniem oglądał wszystkie zdjęcia i wsłuchiwał z zaciekawieniem w nasze wspomnienia.
       Rola scholi nie ograniczała się tylko do oprawy świąt w kościele. Miała ona również wymiar świecki. Wspomnienie wyjazdów na wycieczki krajoznawcze z ks. Józefem, które rozwijały nasze horyzonty, sprawiło, że poczułyśmy się tak szczęśliwe i młode, i tak bliskie tego, co było przecież tak dawno.
       Trudno jest opisać wszystko, co tego wieczoru razem przeżywaliśmy. Było to coś ponadczasowego, wspaniałego, co zachowamy w pamięci na długie lata.
       Bożenka, podkreślając zasługi ks. Łazickiego i siostry Eweliny, mówiła, że te wszystkie wartości i ideały, które w nas zaszczepiono, procentują po dzień dzisiejszy. W atmosferze serdeczności i bliskości toczyły się rozmowy przeplatane śpiewem – religijnym i świeckim, od „Czarnej Madonny”, „Oto jest dzień”, „Kochany bracie, kochana siostro”, aż do „…tu stoją krokodyle…”. Wyczerpaliśmy cały nasz repertuar, a pomocny w tym był śpiewnik, rękopis Basi, zawierający wszystkie piosenki od momentu powstania scholi. Śpiewu uczyła nas siostra Ewelina. Gdy jej zabrakło, uczyłyśmy się same. Zawsze nam brakowało akompaniatora, ale i tak pieśni były przez nas dobrze wyćwiczone.
       Był czas wspomnień. Ks. Sitek zadawał różne pytania, przede wszystkim związane z życiem i funkcjonowaniem parafii. Odpowiadał na nie ks. Łazicki, który po objęciu probostwa w Powsinie od razu przystąpił do wykonywania koniecznych prac, choć działania te nie były łatwe, biorąc pod uwagę ówczesną sytuację w kraju. Przez osiem lat posługi proboszczowskiej zasłużył się dla Powsina, wspaniały człowiek i dobry gospodarz. Postawił budynek parafialny, odnowił i przyozdobił srebrna suknią cudowny obraz Matki Bożej Tęskniącej. Zainicjował dożynki parafialne, kontynuowane później przez wiele lat.
       Nadeszła pora odśpiewania „Apelu jasnogórskiego”, po którym ks. Łazicki udzielił nam błogosławieństwa. Nadszedł czas pożegnania. Na zakończenie wręczyłyśmy ks. Józefowi pamiątkowy album z dedykacją i podpisami, upamiętniającymi nasze spotkanie. Ks. Łazicki, jak za dawnych czasów, i tym razem przygotował dla nas drobne upominki. To pamiątkowy wizerunek Pana Jezusa „Dobrego Pasterza” w kształcie medalu. A my wciąż wspominałyśmy te niezwykłe czekoladki i cukierki, którymi zawsze nas częstował.
       Myślę, że wszystkim nam potrzebne są takie spotkania. A także mam nadzieję, że może przy okazji obchodów 600-lecia parafii uda się nam ponownie spotkać, tym razem z siostrą Eweliną.

Aleksandra Komosa




Z ŻYCIA PARAFII


NARODOWA, A ZARAZEM NASZA TRAGEDIA

W dniu 10 kwietnia 2010 r., odeszli od nas i ci, którzy byli związani z powsińską parafią:

Ś.P. JANUSZ ZAKRZEŃSKI, AKTOR
       Mieszkał na Ursynowie, miał blisko do Powsina. Był związany z naszym Sanktuarium. Uczestniczył w kolejnych rocznicach koronacji obrazu Matki Bożej Tęskniącej. Angażował się czynnie, recytując poezję maryjną podczas uroczystości, brał udział w „rozmowach niedokończonych” podczas transmisji Radia Maryja z rocznicy koronacji. Przede wszystkim wraz z żoną często przyjeżdżał do naszego Sanktuarium na niedzielną Mszę św. Witając się z nami, podając rękę mówił z uśmiechem: „... jestem mężem jednej żony”. Pozostał jej wierny aż do śmierci. Ostatni raz był na nabożeństwie w Wielki Piątek, 2 kwietnia br. Również i w Wielką Sobotę przed południem był w naszym kościele na adoracji Najświętszego Sakramentu w Bożym Grobie.
       W tydzień potem, 10 kwietnia, prezydenckim samolotem udał się do Katynia. Miał tam odczytać fragmenty listów, odnalezionych w ubraniach oficerów przy ich ekshumacji. Niestety! Nie przeczytał, nie wystąpił publicznie. Zginął w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem. Osierocił swoją żonę Barbarę, syna Marcina oraz siostrę Teresę. Odszedł do Domu Ojca jako ceniony i powszechnie znany, wybitny Aktor. Miał lat 74. Mszy św. pogrzebowej w bazylice archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie przewodniczył jego przyjaciel, Ks. Arcybiskup Andrzej Dzięga ze Szczecina, a współodprawiał Ks. Biskup Marian Duś z Warszawy i około 50 kapłanów. Między innymi był również O. Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia Maryja z Torunia. Katedra była wypełniona ludźmi, którzy znali Zmarłego, byli jego przyjaciółmi i entuzjastami jego talentu. Rząd reprezentował minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Bogdan Zdrojewski.
       Śp. Janusz Zakrzeński został pochowany w grobie rodzinnym na Starych Powązkach w Warszawie. Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie.

Ś.P. STEFAN MELAK, PATRIOTA, BOJOWNIK O PRAWDĘ O KATYNIU
       Jego rodzony brat, Andrzej, znany z aktywności w naszym środowisku, mieszka w Powsinie. Śp. Stefan był związany z naszą parafią, przyjeżdżając na uroczystości patriotyczne, organizowane u nas. Uczestniczył też w parafialnych pielgrzymkach, organizowanych do krajów byłego ZSRR. Razem ze swoim bratem planowali urządzenie w Powsinie alei dębów, upamiętniających mieszkańców naszej parafii, którzy 70 lat temu zostali zamordowani w Katyniu i w innych miejscach zagłady na Wschodzie. Niestety! Nie będzie go pośród nas. Zginął w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem. Jego pasją w czasach PRL-u było ujawnienie prawdy o Katyniu. Postawił krzyż na cmentarzu wojskowym na Powązkach, w tzw. Dolince Katyńskiej. Służba Bezpieczeństwa nocą usuwała ten znak, przypominający zbrodnię w Katyniu. Stefan Melak wraz z kolegami na nowo stawiali krzyż. Był represjonowany jako działacz Rodziny Katyńskiej. Ponadto w latach 1981-1982 został internowany. Przebywał w ośrodkach odosobnienia w Białołęce, Jaworzu i Darłówku. Za swoją działalność patriotyczną i solidarnościową był inwigilowany, wielokrotnie zatrzymywany i bity. W 2006 r. został odznaczony przez Prezydenta R.P. Lecha Kaczyńskiego krzyżem komandorskim orderu Odrodzenia Polski.
       W sobotę, 10 kwietnia, jako uczestnik oficjalnej delegacji, zginął przy lotnisku w Smoleńsku, mając 64 lata, które ukończyłby w sierpniu br. Już nie dotarł do Katynia, gdzie stawiał krzyż, pomnik pomordowanych na nieludzkiej ziemi. Osierocił córkę z mężem i wnuki.
       Mszy św. pogrzebowej w dniu 24 kwietnia, w kościele św. Krzyża, przy ul. Krakowskie Przedmieście, przewodniczył Ks. Biskup Marian Duś. Współkoncelebrowało około 10 kapłanów. Homilię wygłosił Ks. Józef Maj, proboszcz parafii na Służewie, związany ze śp. Stefanem z czasów „Solidarności”. Z oprawą muzyczną  wystąpił wspaniale chór parafialny z sanktuarium Matki Bożej Tęskniącej w Powsinie. Doczesne szczątki zostały złożone na cmentarzu wojskowym na Powązkach, w alei zasłużonych. Obrzędom pogrzebowym towarzyszyło 18 pocztów sztandarowych oraz kompania honorowa i orkiestra Wojska Polskiego. Cześć jego pamięci!

       W związku z narodową tragedią w dniu 10 kwietnia br. nasi parafianie spontanicznie, z własnej inicjatywy udekorowali domy polskimi flagami, przewieszonymi czarnym kirem na znak żałoby. To był godny pochwały, bardzo wymowny patriotyczny gest. Dziękujemy Wam.

POWRÓCILI CALI I ZDROWI

       Pielgrzymi, nasi parafianie wraz z Ks. Proboszczem Lechem Sitkiem, powrócili z Ziemi Świętej w piątek 23 kwietnia br. Wylądowali szczęśliwie na lotnisku Okęcie przed południem. Zamiast przylecieć 17 kwietnia, powrócili prawie o tydzień później. Taki wyjazd połączony z dodatkowymi utrudnieniami, związanymi z wybuchem wulkanu na Islandii, pielgrzymi będą jeszcze długo pamiętać i wspominać.        Szerzej o jubileuszowej pielgrzymce parafialnej do Palestyny, zobacz tekst Agaty Krupińskiej, zamieszczony w tym numerze „Wiadomości Powsińskich”.

JUBILEUSZ SZEŚĆSETLECIA JUŻ TUŻ!

       Do jubileuszowych uroczystości pozostało niespełna dwa miesiące. Główne punkty programu zostały już ustalone. Między innymi, Mszę św. jubileuszową w dniu 27 czerwca br. uświetni orkiestra wojskowa i chór. Po Mszy św. na zewnątrz kościoła, na scenie wystąpi słynny Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”.
       W czerwcu 2010 r. zbiegają się dwie uroczystości związane z sześćsetleciem: bitwa pod Grunwaldem i erekcja parafii Powsin. Obydwa wydarzenia łączy ta sama data: rok 1410. Parafia Powsin w czerwcu, Grunwald w lipcu. Zwornikiem będzie postać rycerza Wiganda z Powsina. Jako chorąży czerski, uczestniczył w bitwie pod Grunwaldem i zarazem był współfundatorem pierwszego kościoła oraz inicjatorem ustanowienia parafii w Powsinie. Jego rzeźba, odlew z brązu, stanie obok naszej świątyni i będzie zewnętrznym, trwałym znakiem Jubileuszu Sześćsetlecia.

Ks. Jan Świstak




Sprawozdanie z przebiegu prac konserwatorskich przy rzeźbie Pana Jezusa Do Grobu Pańskiego


       Prace konserwatorskie rozpoczęto 19 stycznia 2010 r. Rzeźba jest wykonana z drewna lipowego, generalnie z jednego kloca, wybranego od środka, z doklejeniami w partiach barków. Rzeźba jest sygnowana, dłutem wycięto litery H.B. oraz datę 1909. Rzeźba bardzo zabrudzona, pęknięcia wzdłuż słoi, szczególnie na szacie w dolnej partii, nogach i barkach. Ubytki polichromii w partiach stóp  -  na palcach, na ramionach i przedramionach, w dwóch miejscach  -  przypieczenia od zbyt blisko ustawionych świec. Na odwrocie widoczne nieliczne, ale wyraźne ogniska żerujących drewnojadów z rodziny anobium.
       Prace rozpoczęto od oczyszczenia z kurzu i zanieczyszczeń powierzchniowych. Następnie rozpoczęto dezynsekcje. Zabieg przeprowadzono trzykrotnie stosując preparat fongitol. Kolejną czynnością było oczyszczenie figury z wgłębnych zanieczyszczeń i usunięcie przemalowań. Wykonano wielokrotne nasączanie odwrocia roztworem paraloidu B72 w toluenie, w celu wzmocnienia strukturalnego drewna. Uzupełniono ubytki masą drewnianą, zwłaszcza pęknięcia.
       Figurę zawerniksowano werniksem półmatowym firmy Thalens. Przystąpiono do punktowania farbami olejno-żywicznymi i odsączonymi z dodatkiem werniksu półmatowego. Zarówno farby jak i werniks  -  firmy Thalens. Końcowym etapem prac było położenie laserunków scalających. Prace zakończono 17 marca 2010 r.
Notatka dotycząca prac konserwatorskich figury Jezusa do Grobu Pańskiego:
       Figura-rzeźba jest właściwie płaskorzeźbą bardzo przestrzennie i głęboko ciętą. Autor H.B. był znakomitym rzeźbiarzem, który doskonale znał anatomię. Świadczą o tym wszystkie elementy: ręce, stopy, dłonie, tors i głowa, która jest wspaniale wyrzeźbiona. Polichromia  -  bardzo subtelna, jeszcze bardziej podkreśla walory rzeźbiarskie.

Jerzy Szymczewski, artysta plastyk, konserwator dzieł sztuki